Prognozy pogody wyglądały całkiem nieźle. Wprawdzie upały wciąż były w planach, ale gdzie byśmy nie popatrzyli - zero burz, drobne opady na ochłodę - nic strasznego. Pojechaliśmy zatem rano do Goleszowa. Tam oczywiście zrobiliśmy sobie pierwszą, czterdziestopięciominutową przerwę. Podróż pociągiem może człowieka strasznie zmęczyć. Dodatkowo przemarzłam w pociągu. Musiałam założyć bluzę! :O Trzeba się było zatem ogrzać "ciepłym" złocistym napojem. Zauważyliśmy też, że dzisiaj wiele nie zobaczymy, gdyż przejrzystość powietrza jest bardzo słaba. Ale góry są górami. Radość z nich jest wciąż jednakowa. Idziemy!
W słońcu, cieniu drzew, kurzu i pyle, pośród przejeżdżających ciężarówek, a czasem w zupełnej ciszy dotarliśmy do restauracji "Pod Tułem".
Tutaj, zobaczywszy jak wiele kilometrów byłoby przed nami, gdybyśmy wybierali się do Australii, zrezygnowani i zdesperowani postanowiliśmy kolejny raz usiąść i odpocząć.
Na razie w pojedynku Odpoczynek vs. Turystyka piesza, ten pierwszy wygrywa 2 : 0. Ale przecież jest upał! Trzeba się nawadniać. Odpoczywać. Nie przemęczać. Jednym okiem łypnęłam jeszcze na lody w restauracji, ale nasyciłam się wzrokowo i ostatecznie ich nie zamówiłam. Ruszyliśmy dalej!
Po drodze jeszcze zastanawialiśmy się, którędy iść. Ja jeszcze nigdy nie byłam w tych stronach, więc postawiłam na "Wszystko jedno". Decyzja należała do Pana P.
Krajobrazy:
Drzewa:
Gospodarstwa:
Zwierzątka:
Tyłek Pana P. z oddali
Doszedłszy do granicy polsko-czeskiej postanowiliśmy zrobić sobie kolejną przerwę. Wyjęłam pelerynę. Przeklętą pelerynę. Wtedy jeszcze tego nie wiedziałam. Rozrzuciłam ją na trawie i usiedliśmy...
Do tej pory nic nie zwiastowało nadchodzącej katastrofy. Nagle zaczęliśmy słyszeć pomruki, ale trochę je zlekceważyliśmy, ciesząc się dalej chłodem lasu. Pomruki stawały się coraz głośniejsze. I głośniejsze. I głośniejsze. Nadeszła pora, by przestać je ignorować i podejść do nich poważnie.
Zwinęłam przeklętą pelerynę do plecaka. Założyliśmy plecaki na plecy. W ręce butelki. W nogi siły. I ruszyliśmy dalej czerwonym szlakiem w stronę Wielkiej Czantorii. Mruczenie przestało być mruczeniem, a zamieniło się w solidne grzmoty tuż obok nas. Chwilę później zaczął padać deszcz, który z każdą sekundą nasilał się coraz bardziej.
"Zakładamy peleryny?" "Nie chce mi się." Ostatecznie dobrze, że mi się zachciało, bo szalejąca burza i silny deszcz przestały nas bawić, zaczęły niepokoić. Makijaż się zmywa! Do butelki się leje! Peleryna przecieka! Zwijamy się w kłębuszki i czekamy, licząc na to, że dla piorunów nie jesteśmy zbyt pociągający
Pod koniec naszego bliskiego spotkania z deszczem zgubiliśmy szlak. Pelerynowe czary-mary wciąż działa! Jakimś sposobem dotarliśmy do szlaku rowerowego, co oznacza, że zeszliśmy znacznie w dół. Schodziło się przyjemnie. Nawet nie czułam, że idziemy w dół
W międzyczasie jeszcze nastraszył, poganiał, groził spaniem w Ustroniu
Dotarliśmy do Chaty na Czantorii, a tam... zamknięte! Cholerna peleryna!
Ostatecznie gospodarze sprzedali nam piwo, ale na jedzenie niestety nie mogliśmy liczyć. Urok czarów-marów zadziałał jeszcze raz! W chacie dołapałam kota do miziania. I co?! I okazało się, że spokojnie mogliby mnie wsadzić do paki za usiłowanie zabójstwa. Kot w wyniku moich pieszczot (
W chacie posiedzieliśmy do 18:00 by wyjść na szczyt. Wieża zamknięta. Pół godziny temu. No tak. Peleryna.
Stąd tragicznym czerwonym szlakiem udaliśmy się na dół do Ustronia. Moja noga oczywiście krzyczała, że nie chce i żebyśmy zostały tu, w środku lasu, ale ostatecznie doprowadziłam ją do porządku i szła jak należy!
Pan P. towarzyszył mi w górach. Miał gest. Gest w postaci środkowego palca
Wycieczka pełna emocji, czarów-marów, wpływów przeklętej peleryny i wesołych postojów. Kto powiedział, że musi być słonecznie i przejrzyście?!
Zdjęcia: Śląskie mary-czary

