W czwartkowe rano meldujemy się w Smokowcu, co prawda góry zawalone chmurami, ale wierzymy w lepszy dzień. Ostatni nasz. Atakujemy w dobrych humorach.
Pogoda jest taka, że w górach mleko, ale z boków błękity, więc liczę, że się coś nam uda dzisiaj. Po drodze w lesie tradycyjnie muszę się oddalić...
Po godzinie, więc zgodnie z mapowymi czasami, przecinamy Magistralę i uderzamy tam, gdzie kiedyś był las, a teraz są jakieś pniaki...
Las jednak się znajduje, bardzo klimatyczną dróżką wspinamy się powoli ku górze. Jest gorąco jak w piekarniku.
Po drodze atakują nas owady, są na szczęście tylko w jednym miejscu. Nazywamy je muchociule.
Docieramy do platformy, dziewczyny powoli wsuwają się w górę, ja przystaję, bo mam dwie butle zimnego lecha, niestety 0,0%.
Oglądamy górski tramwaj.
I dość nużącym traktem pokonujemy kolejne metry wysokości. Szlak pnie się w gęstej kosówce w zakosy, cztery razy dochodzi do grani, skąd mamy coraz to szersze widoki na... Tatry. I widać, że chmury ustępują. Łomnica jeszcze zachmurzona, Hrot już wyszedł.
Na kolejnym zakosie wyłania się nam Dolina Staroleśna.
Tu nie ma szans na litość. Jest cały czas w górę. Mamy moc, ale i tak trzeba odpoczywać. Dobrze, że troszkę wieje, bez wiatru byśmy zdechli.
No i w końcu pokazuje się nam cel, dość odległy niestety. A wysokościomierz pokazuje nam bezlitośnie, że jeszcze dobre 500 metrów w pionie przed nami.
No ale w takich okolicznościach przyrody można się spocić z przyjemnością. Nawet Łomnica wyszła.
Trawersujemy kolejne garbiki po stronie doliny Sławkowskiej. Z pięknym widokiem na Słowację. I Tatry Niżne.
Po czym znów wracamy na grzbiet i tak w kółko.
Niby bliżej, ale to złudne, w dodatku sił wcale nie przybywa.
Niektórzy mają chrypę i zarąbany nos. To też nie ułatwia sprawy. Zachciało się zimnych browarków.
Spojrzenie za plecy także nie nastraja optymizmem. Jeszcze nie weszliśmy, a pozostaje też długa droga zejściowa.
Kolega Mały Lodowy i Lodowa Kopa. Za wysokie progi dla naszej ekipy.
Mijają kolejne długie minuty. Szlak jest mozolny, ciągnie się jak przeterminowana mordoklejka, wysokości przybywa, ale zbyt powoli...
W końcu wydostajemy się w rejon Nosa. Ostatnie podejście i grzbiet nieco się wypłaszcza. Dodatkowym walorem jest fakt, że szlak przechodzi na stronę Doliny Staroleśnej. To oznacza lepsze widoki.
No i w końcu widzimy, co nas czeka na deser, kopa piarżyska i dwieście metrów podejścia. Miodzik!
Atakujemy w stylu alpejskim. Nie, w stylu chimalajowym! Idziesz i jęczysz.
Wydostajemy się na kopułę, po czym okazuje się, ze to jeszcze nie to, że jeszcze kawałek, ale już naprawdę niewielki.
I zaczyna się oczopląs. Dotychczas wydawało mi się, że szlak jest taki sobie. Ale widoki przeszły moje oczekiwania.
Lodowy i Łomnica
Świstowy, a w głębi majaczy Świnica
Bradavica i Mała Wysoka
Jaworowe Szczyty z Lodowym
Stary Smokowiec
Szczyrbskie Jezioro
Durny z Łomnicą
Gerlach i Dolina Staroleśna
Siedzimy tam pół godziny. W międzyczasie nadchodzą chmury i wszystko się zmienia jak w kalejdoskopie. Jaworowe
Lodowy się zawstydził.
Jeszcze obowiązkowe zdjęcie na szczycie, gdzie dziecko otrzymuje pochwały od innych turystów, bo ośmiolatka na takiej wysokości i tak długim szlakiem to nie jest codzienność. Chociaż nie miała najlepszego dnia. Taki dobry, ale nie najlepszy.
I urosła jak paw, jak jej powiedzieli ludzie, ze jest dzielna i jest zuchem.
Przy okazji, rekordzik padł, Ceperberg, 2452m.
Czas? 4 godziny 30 minut od auta.
A teraz druga część, wcale nie łatwiejsza. Trzeba zejść. Powoli, ale systematycznie wytracamy wysokość. No ale szlak w dół ciągnie się jeszcze bardziej...
No ale od czego są piosenki? Zaraz na poczekaniu wymyślamy jedną, o muchociulach. Magda jest przerażona!
Ale nie ma co, chmurzy się coraz bardziej, więc śpiewamy i schodzimy, bo jeszcze możemy mieć kilka mokrych przygód...
Turystów sporo, są też Polacy, więc doskonale słyszą nasz tekst, wciąż modyfikowany. Nie będę go przytaczać dokładnie, ale mniej więcej muchociule to takie głupie muchy, co siadają na kupy i wąchają dupy, bo to ciule.
Mniejsza z tym, pogoda jednak się poprawia, my już na linii kosówek, więc strachu nie ma...
Zostaje tylko las...
I spojrzenie za siebie na bydlaka, którego nawet nie widać, co najwyżej Nos.
Po niecałych czterech godzinach od szczytu docieramy na parkovisko, zemsta hitlera stoi.
Tak więc kończymy wakacje jedną z trzech najlepszych wycieczek (skalnate i Bocian) i zadowoleni wracamy do Zakopanego.
Dziękuję za uwagę i wybaczcie, że mało tekstu w tej relacji, ale jakoś pisarzem nigdy nie byłem dobrym.
I jeszcze gwoli wyjaśnienia. Pożegnanie z Tatrami Polskimi nastąpiło z dwóch powodów. Pierwszy jest taki, że większość już zrobiliśmy, z tego co mogliśmy i czas na nowe dokonania i miejsca.
Drugi to przepisy.
A od dwóch dni w domu mieszka z nami takie coś, co za trzy, cztery miesiące ruszy na szlaki i uzupełni naszą trzyosobową grupę uderzeniową.
To Yoshi.
