Po wyrypie w jaskini przyszedł czas na kolejny dzień bardziej górski. Zbieramy się z rana i o dziewiątej parkujemy na parkingu Rohace - Spalena. Bilet na parking 3 euro. W tym zniżka na kolejkę 2 euro i darmowa kawa. No, miło się zaczyna.
Kolejką, jak uczył towarzysz Złoniemił, poruszamy się w kierunku szczytów.
Tym sposobem zaczynamy wycieczkę pięćset metrów wyżej i omijamy wątpliwą przyjemność łażenia po lesie. I tak szacując, jesteśmy dobre dwie godziny do przodu. Pakujemy się w kosówki, a gdy te się kończą, ładujemy się w zakosiki. Szlak jest nowy, na większości map nie jest jeszcze uwzględniony. Znaki zielone. A kolejka 7 euro, bilet z parkingu daje zniżkę na paragon a nie na bilet (czyli dwa bilety 14 euro - 2 znizki ---> 12 euro. Julka za darmo)
Dość szybko nabieramy wysokości. Po jakichś trzech kwadransach wydostajemy się w pobliże grani, którą wiedzie szlak ze Zverovki.
Widoki powalają. Szczególnie pięknie wygląda Orawa i blisko piętrzące się przed nami Salatyny. W kierunku wschodnim tak sobie. Żyleta to to nie jest, ale nie ma co narzekać.
Odchodzimy kawałek od węzła szlaków, bo tam kilka osób siedzi. Gdzieś tam, na trawce jemy kanapki, niektórzy piją piwko. Wchodzi doskonale.
Ruszamy w kierunku Brestovej, ciągle jednak rozglądając się na boki. To kolejny dziewiczy szlak.
Szlak przypomina nieco nasz Ornak, ale grzbiet jest zdecydowanie węższy. No dobra, bardziej przypomina odcinek Kończysty - Jarząbczy.
Idę i idę, napatrzeć się nie mogę. Pogoda dopisuje. Nawet nasza Królowa i Pilsko są dziś widoczne.
Pięknie tutaj. I w miarę pusto. Około dziesiątej godziny stajemy tuż przed obliczem Brestovej. Troszkę z daleka te podejście wygląda na ostre. No ale my zaoszczędziliśmy siłę jadąc kolejką, to wsuniemy się na górę w try miga!
Na Brestovej krótki popas się należy. Kilka osób tu już odpoczywa. Ale nijak się to ma do tłumów w polskiej części Tatr.
Teraz czeka nas spore obniżenie i jeszcze dłuższe podejście na Salatyna. Już z daleka widać, że to będzie piarżysko.
Brestova ładnie się prezentuje z siodła.
Ale jeszcze ładniej, gdy odejdziemy wyżej. Z prawej strony widać grzbiet, na który wydostaliśmy się z kolejki.
Na podejściu jakiś Słowak, co wypił kilka piwek na Brestovej, ryczy. Do Julki. Dawaj, dawaj, hore! Tak dobre dziesięć minut. Potem usiłuje od nas wyżebrać wodę. Szybko mu kac wyszedł. No cóż, każdego szkoda. No ale dzięki niemu nie zwracałem uwagi na podejście i szybko się okazało, że właściwie to już jesteśmy na Salatynie.
Tu się okazało, że od strony Liptowa idą szare i ciemne chmury, a pogoda będzie się raczej psuć. Wiemy też, że Salatyn jest miejscem krytycznym. Możemy się stąd cofnąć bezpiecznie. Dalej nie będzie już to takie oczywiste. Niemniej Orawa nadal ładna. Liptów ciemny i zamglony. W sumie okazuje się, że nie mam za wiele zdjęć na Liptów, to macie tą Orawę. Bo ładniejsza była.
Na Salatynie rozdzielamy się na moment. Ja zostaję u góry i rozkładam klubowy obrus. Trochę wieje, to go przycisnąć kamieniami musiałem.
No a dziewczyny poszły do kotlinki pod szczytem poukładać napis. W sumie potem żałowałem, że nie napisałem tam linka do forum, ale by mi to pewnie zajęło z dobrą godzinę.
Po drodze znajdujemy jeszcze śnieg, co oczywiście jest sporą atrakcją. No i trzeba na niego wejść.
tak idziemy dalej, ja wciąż żałuję, że nie poukładałem tego linka z kamieni. No ale dochodzę na szczyt i co ja widzę?
Nawet Rycerza dojrzałem stamtąd.
Pogoda się stabilizuje. To znaczy zaciąga się na szaro, ale nic poza tym. Złazimy głęboko w dół na Przełęcz pod Dzwonem i zaczynamy naszą zabawę. Piękną grań, z lufami, a nawet łańcuchami. Coś w rodzaju Czarnych Ścian bądź Granatów. Tak mniej więcej. Ta grań to Skrzyniarki. Jestem tu pierwszy raz, ale zapewniam, że nie ostatni.
Kapitalny teren! Mijamy skałę Kredkę!
Oglądamy się też czasem za siebie, bo Salatyny także prezentują się co najmniej godnie. A co do ludzi... Mijamy chyba pięć osób.
Wszyscy mamy dużo radochy z tej trasy. Magda już zapowiedziała, że chce tu wrócić bez Julki, żeby przejść ją w normalnym tempie. Bo z Julką to takie ledwo wykręcane czasy mapowe mamy. A "szłoby urwać z godzinę".
Gdy zbliżamy się do Spalonej Kopy, pojawiają się łańcuchy. Okrutne są i groźne. Chrzęszczą groźnie ostrząc kły na niewinnych turystów.
Tu ostatni z nich, wcześniejsze były mniej przyjazne i zdjęć robić nie szło, bo ręce zajęte były.
A potem to już jest kilka ścieżek i idzie się na czuja. No ale bez przygód wydostajemy się w rejon szczytu, podziwiając przy okazji majestat Rohacza Płaczliwego.
Gdy zaś obracam się za siebie, uświadamiamy sobie, że kawałek trasy to jednak przeszliśmy. To Brestova. Dwie godziny temu tam byliśmy.
A to Przełęcz Banikowska. Według planów tam kończymy.
Na Spalonej siedzimy dobry kwadrans. Z nami, a właściwie nieopodal jeden turysta, Śpiący. W dodatku taka mała niespodzianka. Wychodzi słońce.
Po kamieniach, wąską ścieżynką obniżamy się nieznacznie. Ten odcinek jest naprawdę godny polecenia. Tak, jak całe Skrzyniarki.
I wąską granią podążamy w kierunku najwyższego na dziś szczytu - Pachoła. Poniżej Spalona i ścieżynka, którą już przebyliśmy.
Ktoś coś pisał o znakach, pozdrowieniach... Są takowe. Jeden dla Cepra.
Drugi dla reszty. Szczególnie dla Piotrka, Dobromiła i Laynna.
A z tyłu, role drugoplanowe grają: Mała Fatra, Siwy Wierch, Salatyny i Brestova.
Znaki znakami, a my się zbliżamy już do Pachoła. A to wielkie coś wyrasta przed nami i straszy podejściem.
Pierwsza część podejścia tradycyjna - piarżysta ścieżynka, osuwające się kamienie, pot z czoła.
Później taki trawersik z pięknym widokiem. Na przykład na Hrubą Kopę.
A potem...
Ale chwilka. Mniej więcej w najniższym punkcie przełęczy, czyli kilka zdjęć wcześniej
Dobra, wracamy do Pachoła. Pojawia się komin z łańcuchami. Nie jest to nic strasznego, niemniej jest. No i Julia mi numer wycięła na tych łańcuchach, bo w najmniej niepodziewanym momencie oparła swój zad na moim nosie i trzeba było się mocno zapierać nogami, żeby nie ... no, żeby się nie spierdolić.
Po kominku ścieżka praktycznie znika i idzie się piękną granią, takimi wielkimi głazami, aż na szczyt. Byłem zachwycony takim sposobem poprowadzenia szlaku.
Na szczycie robimy popas. Teraz już tylko z górki. A widok? Piękny, cholera jasna, piękny.
Nasi tu byli.
Raz, raz, już jesteśmy na Banikowskiej. Raz, raz, Magda już w dolinie, daleko. My powoli, w porównaniu z nią, ale też dość sprawnie obniżamy się w dolinę.
Rozglądamy się po okolicy wyszukując świstaków, ale nie, dziś się pochowały, choć słyszeliśmy świsty gdzieś w rejonie Salatyna.
Był pomysł iść "stawami" ale w międzyczasie przychodzimy po rozum do głowy i schodzimy normalnie.
W końcu łączymy się z tłumami schodzącymi z Rohackich Ples i z Tatiakovej Chaty - i docieramy do punktu wyjścia. A tam niespodzianka.
Po drodze mały incydent - remont i zwężenie drogi na Suchej Horze do Chochołowa. Oczywiście jeden pas, ale jedzie się w obie strony. Myśmy mieli zielone, ale od Polski jadą i tak. Po trawie. Jakaś wypasiona fura - tak na oko za stówkę co najmniej - zahacza lusterkiem w moje. Moja obudowa pęka. Mam nadzieję, ze jego też pękła.
A nie, był jeszcze jeden incydent. Zamknęli słowacki sklep. Spóźniliśmy się kwadrans. Znów był Leżajsk, zamiast Bażanta.
Ale odbiłem sobie w budce, ku zdziwieniu wszystkich wessałem frytki i całą kurę.
"Gdzie on to zmieścił?"
A co by facet powiedział, jakby Cepra zobaczył...



















































