Mój debiut w tym roku nastąpił dosyć szybko, bo było to dawno, dokładnie 12 stycznia. Wycieczkę wymyślił Rafał, mój kolega z pracy. W sumie znamy się już z 2 lata, chociaż tak lepiej to rok, więc po kilku wcześniejszych integracjach w plenerze można było wyruszyć w góry. Chociaż przez te integracje też wiadomo było czego można się spodziewać. I nie zawiedliśmy się na sobie.
Dla Rafała to w ogóle chyba był taki prawdziwy zimowy debiut w górach, coś tam wspominał, że jak był młody to był niby gdzieś, ale to chyba zwyczajna turystyka nie była. Ruszamy więc w sobotę z rana pociągiem do Ustronia Polany, w pociągu strzeliliśmy sobie po jednym... tak, że jak wysiedliśmy w Ustroniu to już pod górę nam się iść nie chciało. Dlatego najpierw udaliśmy się do sklepu, po drugie... czteropaki oczywiście. I ochoczo ruszyliśmy w górę, zdobywając szybko kolejne metry... kolejką oczywiście.
Poszliśmy w stronę Wielkiej Czantorii...
Pogody nawet wcześniej nie sprawdzaliśmy, tak na ślepo pojechaliśmy, wiedząc tylko, że śniegu ma być dużo i tak też było. Widoków za to żadnych... Do Wielkiej Czantorii doszliśmy szybko... i spoczęliśmy tam na dosyć długo, degustując kolejne napoje i zastanawiając się co dalej.
I tam nastąpiła gwałtowna przemiana, po 1,5 godzinnej albo 2 godzinnej degustacji odechciało nam się pić, bo ileż można. W końcu zaczęliśmy iść, w stronę Soszowa. Na początku szlak był strasznie nieprzyjemny, śniegu pełno, zapadaliśmy się trochę, ale w końcu udaje nam się wyjść na fajną szeroką drogę i tam już się pięknie idzie.
Widoki jakie były takie były, nawet aparatu nie wyciągnąłem tego dnia, bo i po co, parę fotek telefonem tylko zrobiłem. Tu jakaś panorama, nie wiadomo na co.
Na Soszowie, mieliśmy wypić kolejne piwo, ale nie chciało nam się. Może dlatego, że zamiast do schroniska, weszliśmy wcześniej do jakiegoś szałasu narciarskiego czy coś, a tam wszystkie miejsca zajęte. Ale zdegustowaliśmy żurek, tyle, że na zewnątrz. Poszliśmy dalej i dopiero zauważyliśmy schronisko, ale już nam i tak się nie chciało do niego wchodzić. Marzyliśmy o tym, żeby już być na Stożku, bo iść też nam się nie chciało.
No ale w końcu się udało, dotarliśmy...
W schronisku, dostajemy klucze do pokoju 8-osobowego, później okazuje się że będziemy w nim tylko we dwóch.
No ale to nic, potem była jeszcze integracja z krejzi babciami z Bielska. W końcu kiedyś tam udało nam się zasnąć. Rano wstajemy nawet wcześnie, bo coś koło 8:00 było. Czasu mieliśmy sporo, bo byliśmy umówieni, z Rafała znajomymi z Katowic. Mieli dojść na Stożek i dalej gdzieś mieliśmy się udać. Tyle, że dzień się zaczął jak zaczął, od degustacji.
Jednego jeszcze człowiek nie skończył, a drugie już stoi, nie wiem o co chodzi, ale biorę czynnie udział... Kufle z Brackiego, w środku lane Tyskie za 9 zł. Nie najgorzej, bywa drożej.
Koło chyba 10:00, albo ciut wcześniej docierają Agnieszka z Andrzejem i dalej milusio siedzimy w schronisku, przy miłych pogawędkach. Największą furorę i tak robił ścienny fikus. To też najlepszy i najbardziej kolorowy krajobraz tego dnia.
Nie wiem dokładnie ile tam siedzieliśmy, ale długo. Tak długo, że już nam się i tak nie chciało nigdzie iść. Plany niby jakieś były, ale i tak widoków nie było, w nocy dosypało z 20-30 cm świeżego śniegu, więc nie za bardzo miało to sens. Poza tym późno już było. Aga z Andrzejem i tak już Stożek zdobyli, więc też byli zadowoleni. Jedyne co nam pozostało, to po prostu zejść na dół i tak też zrobiliśmy. Udaliśmy się zielonym szlakiem do Wisły Głębce, a po drodze było tak.
Po prostu biało.
Chociaż z czasem i jakieś góry zaczęło być widać, tylko te najbliższe...
Rafałowi było mało i próbował jakichś czarów, żeby pogodę zmienić. Tutaj staje na głowie.
Nic to nie daje. Więc próbuje dalej, chociaż tutaj to nie wiem, czy dalej próbuje, czy już taki załamany, że nic nie widać i rzuca się w śnieg, bo przepaści brak...
Potem prawie się przeciera.
A nie to tylko drzewa.
Chociaż tutaj już jakieś zarysy gór są.
I znów drzewa.
No, ale nie ważne, najważniejsze, że humory dopisują i wszyscy są mega zadowoleni.
Jeszcze na koniec jakieś widoczki...
I dochodzimy do asfaltu, a potem na dworzec w Wiśle Głębce, którym udajemy się do Dziechcinki, bo tam Andrzej zostawił samochód. Tam też planowaliśmy pójść do jakiejś karczmy coś zjeść, ale udaliśmy się w stronę samochodu, a po drodze było tylko jakieś "Centrum Green Hill Business & SPA". Na karczmę to nie wyglądało, ale i tak weszliśmy.
Debiut zaliczam do bardzo udanych, wprawdzie przez dwa dni urobiliśmy aż całe 17 km, łącznie z asfaltem i dojściem do samochodu. Czyli średnio 8,5 km na dzień, ale za to ile szczytów zdobyliśmy.
I pojęcie "jeszcze po jednym" też nabrało nowego znaczenia.
To by było na tyle, do zobaczenia wkrótce...

