Środa - święty dzień, więc załapać się na jakiekolwiek busy, oprócz tych do Krakowa graniczy z cudem. Zostaje kilkugodzinne plątanie po okolicy. Idę na Goryczkowiec, tam na polance robię sobie dłuższy popas, potem łażę po łąkach bezszlakowo i schodzę do pobliskiej wsi. Kluczę asfaltówką, a potem polną drogą. docieram do Iłowca.A potem schodzę do Czartaka już za szlakiem. Załapuję się na pyszną pizzę w knajpie. Siedzę tam zresztą dosyć długo, bo dobrze ponad godzinę.
Z Czartaka wracam ścieżką rowerową, ale odbijam z niej kilka razy w chaszcze,bo plączę się jeszcze trochę po Jaroszowicach, a później idę nad Skawę.
Wczesnym wieczorkiem wracam do domu na kolację, a później załapuję się na koncert Brodki i Zalewa na wadowickim rynku.
Następnego dnia rano nie chce mi się wstawać, tym bardziej,że pogoda średnia.W końcu jednak mobilizuję się i wyłażę na przystanek. Kierunek Sucha Beskidzka, wysiadam w Zembrzycach i idę na szlak w kierunku Gołuszkowej Góry. Szlak prowadzi częściowo lasem, częściowo terenem odkrytym z całkiem ładnymi widokami na Beskid Makowski i Żywiecki, momentami odsłaniają się fragmenty Jeziora Mucharskiego. Widoki tego dnia jednak niestety niewyraźne, choć koło południa wychodzi słońce. Mijam też kolejne małe osiedla z typowo wiejską zabudową. Strasznie lubię takie tereny.
Docieram do małego osiedla o wdzięcznej nazwie Żmije. Wita mnie żebrak.
Schodzę jeszcze na Przełęcz Carchel. Bardzo to urokliwe miejsce z kapliczką i kilkoma domami oraz ( niewyraźnym niestety tego dnia) widokiem na Babią.
Odpuszczam Żurawnicę(wiem co tracę-skałki), ale mam na nią plan w przyszłości.Wracam do rozwidlenia szlaków i kieruję się za znakami zielonymi w stronę Suchej Beskidzkiej. Szlak prowadzi w większości lasem, ale w którymś miejscu schodzi na dużą widokową polanę.
Docieram do dzielnicy o nazwie Błądzonka. Siadam przy kapliczce na ławce. Czas na spóźniony obiad czyli kanapki. Za mną łąka, na której pasą się dwie kozy. Oczywiście ucinam sobie z nimi pogawędkę, opowiadam o moim psie i zapewniam,że nie zapomnę go pozdrowić , na co jedna z kóz odpowiada meeeee. jakby kto przyjrzał się tej scenie z bliska, to powiedziałby , że wariatka, znaczy ja, nie koza.
Po wylewnym pożegnaniu się z kozami opuszczam szlak i schodzę na dół 5 kilometrów ulicą. Wstępuję jeszcze na małą chwilkę do parku, potem robię kilka zdjęć na rynku i lecę na przystanek, aby zdążyć na busa, bo obiecałam mamie jakieś wieczorne knajpy i posiadówy na rynku.
W drodze powrotnej robię jeszcze kilka fotek Jeziora Mucharskiego, które pięknieje z roku na rok, wciąż jednak jest inwestycja niedokończoną.
W piątek wracam do domu. Fajnie było, a teraz trza się zabierać za pracę.
